"Powieść o Inie to moje niebieskie migdały" - rozmowa z Katarzyną Zyskowską-Ignaciak

Rozmowa z Katarzyną Zyskowską-Ignaciak, autorką powieści "Niebieskie migdały".
/ 23.02.2011 07:21

Rozmowa z Katarzyną Zyskowską-Ignaciak, autorką powieści "Niebieskie migdały".

Czy do napisania „Niebieskich migdałów” natchnęły Panią własne przeżycia związane z opieką nad dzieckiem?

Naturalnie. Zanim sama nie zostałam matką zupełnie nie miałam pojęcia, z czym się to wiąże i na co się właśnie porywam. Co prawda, moje dziecko – w przeciwieństwie do synka głównej bohaterki – było zaplanowane i oczekiwane. Nie zmienia to jednak faktu, że nie spodziewałam się tego, co mnie czeka.

W kolorowych czasopismach, reklamach czy programach telewizyjnych, nikt nie pokazuje skrajnie wyczerpanych z niewyspania młodych matek z rozwrzeszczanym noworodkiem na ręku. Tych wymordowanych dziewczyn, które jeszcze kilka miesięcy temu były pełne energii i pozytywnego podejścia do życia, a teraz – o zgrozo – biegają po domu bez makijażu i w nieświeżej bluzce. Kobiet, które nie dochodzą do siebie po ciąży w tempie Angeliny Jolie, i których siedzenie w domu z ukochanym dzidziusiem wcale nie wprawia w nieustający, hormonalny zachwyt. Prawdziwego obrazu rzeczywistości nie pokazuje się w mediach. Na dodatek ja sama nie miałam w tej kwestii żadnych osobistych doświadczeń, czy choćby styczności z małymi dziećmi i ich mamami. Być może dlatego, macierzyństwo kojarzyło się raczej z uśmiechniętym bobasem, który całe dnie słodziutko sobie guga, dając kochanej mamie czas na wieczorne wyjścia z przyjaciółmi, czy do kosmetyczki i zupełnie nie przeszkadza w realizacji planów zawodowych. Oczywiście czas mocno zweryfikował moją wiedzę na ten temat. I te moje nowe odkrycia postanowiłam opisać.

Dlaczego główna bohaterka tej książki jest samotną matką? Przypadek czy zamierzone działanie?

Kiedy pierwszy raz przyszedł mi do głowy pomysł na tę powieść od razu wiedziałam, że Ina będzie musiała się zmierzyć z opieką nad dzieckiem sama. Może zabrzmi to dziwnie, ale gdy obmyślałam kolejne elementy fabuły postanowiłam, że ta biedna dziewczyna musi mieć, choć trochę ciężej ode mnie. Sama nie byłam wtedy w najlepszej kondycji. Dziś się śmieję, że macierzyństwo mnie „dopadło” i rzeczywiście jest w tym trochę prawdy. Byłam przemęczona, zrezygnowana i miałam wszystkiego dosyć. Dlatego uznałam, że moja bohaterka dostanie od życia po nosie bardziej niż ja. Bo jeśli ona, mimo przeciwności losu i braku wsparcia ze strony ojca dziecka poradzi sobie sama, to przecież ja, otoczona bliskimi, rodziną, przyjaciółmi, też jakoś temu podołam.

Po za tym teraz, kiedy mam już dziecko, bardzo mnie porusza los samotnych matek. Podziwiam je za to, że obowiązki, problemy, troski, które zwykle dzieli oboje rodziców, one potrafią unieść same. No i, niby czasy się zmieniły, ale mam wrażenie, że w naszym bogobojnym kraju, nadal kobiety porzucone przez niedoszłych tatusiów narażone są na społeczny ostracyzm i wytykanie pacami. Bo przecież same sobie są winne. Osobiście w takich sytuacjach szukałabym winnego gdzie indziej.

Czy Pani celem było poniekąd uświadomienie kobietom, że bycie matką nie jest czymś strasznym, że zamiast zamykać się w czterech ścianach, warto a nawet trzeba wychodzić do ludzi? Czy to właśnie młode mamy są głównym adresatem tej opowieści?

Jak wspominałam, historia Iny narodziła się w momencie, kiedy ja sama nie czułam się najlepiej w nowej roli. Więc miała być dla mnie swoistym remedium na własne smutki. Miała mi pozwolić, abym zrobiła coś dla siebie i oderwała się, na moment, od ciągłego myślenia o kupkach, zupkach. Sprawić, by chociaż wieczór, gdy mój syn już spał, znowu należał do mnie. Na początku nie sądziłam, że wyjdzie z tego tak pozytywna opowieść, i dopiero opisując potyczki Iny z synkiem zauważyłam, że wspólne chwile spędzane z niemowlakiem - gdy spojrzy się na nie z boku, z dystansu - potrafią być całkiem zabawne. Można przecież rozpłakać się, gdy dziecko zrobi siusiu na naszą bluzkę, ale równie dobrze można się roześmiać. I po prostu zmienić tę upapraną bluzkę. Sama zaczęłam to rozumieć dopiero w trakcie pisania. Czy przy okazji chciałam odczarować macierzyństwo, wyrwać kobiety z domu? Na początku chyba nie, a w każdym razie nie robiłam tego świadomie. Raczej z przekorą ubarwiałam wszystkie problemy Iny tak, żeby wykrzyczeć: patrzcie, jak matki mają przechlapane. Jednak dość szybko moi bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, samodzielnie podejmować decyzje i okazało się, że wystarczy, by Ina zmieniła przydeptane kapcie na buty na obcasach, przetańczyła całą noc, czy po prostu wyszła z domu, a humor jej się poprawiał. Więc i ja, razem z nią zaczęłam dostrzegać pozytywy bycia mamą i radość, jaką daje dziecko. Pozwoliłam jej - i sobie - uwierzyć, że nadal mamy prawo myśleć o niebieskich migdałach. I kochać. Bo zostając matką w żadnym wypadku nie wolno zapomnieć o byciu kobietą.

Co do odbiorców mojej książki, to wcale nie ograniczałabym ich wyłącznie do młodych mam. Oczywiście dla nich poruszany temat będzie najbardziej aktualny. I bardzo by mnie ucieszyło, gdyby jakaś kobieta uśmiechnęła się czytając „Niebieskie migdały” mimo nocy spędzonej przy dziecięcym łóżeczku albo przeżywanego właśnie baby bluesa. Ale sądzę, że powieść może przypaść do gustu wszystkim, którzy są w dołku, albo mają już dosyć zimy. Każdemu, kto miałby ochotę się uśmiechnąć. Kto nie wierzy, że jeszcze i jemu może przytrafić się miłość. W końcu „Niebieskie migdały” nie są poradnikiem o opiece nad niemowlęciem, a przede wszystkim historią pewnej miłości.

Najbardziej charyzmatyczną bohaterką „Niebieskich migdałów” jest Małgorzata Górejko. Co zainspirowało Panią do stworzenia tej postaci? Czy Małgorzata Górejko ma swoje alter ego w rzeczywistości?

Pani Małgorzata – jakoś nie potrafię mówić jej po imieniu – jest zlepkiem kilku osób. W tym oczywiście również mojej własnej mamy. Choć - na szczęście - ona posiada cechy pozytywne tej postaci. I kiedy urodziłam dziecko, była dla mnie prawdziwym wsparciem. No i jej od początku udało się zostać „babcią idealną”. Tak, jak Ina mam z mamą świetny kontakt. I podobne są między nami tarcia – jak to między dwiema kochającymi się kobietami.

Ta gorsza część osobowości pani Małgosi – gdy się tak nad tym zastanawiam – to chyba, po trosze, ja. Obie jesteśmy momentami nieco egoistyczne, apodyktyczne, nie znosimy sprzeciwu i próbujemy podporządkować sobie cały świat, przez co naszym bliskim czasami trudno z nami wytrzymać. Chociaż ja, w przeciwieństwie do pani Górejko, nie mam równie mocno rozwiniętego pierwiastka artystycznego szaleństwa.

Dlaczego książka ta nosi taki a nie inny tytuł? Czy mogłaby Pani rozwinąć myśl: „Powieść o Inie to moje niebieskie migdały”?

Ta książka nie mogłaby nazywać się inaczej. Nie szukałam tego tytułu. On nasuwał się sam. A czemu? Chyba każdy nosi w sobie jakieś mniej, lub bardziej irracjonalne marzenie – swoje niebieskie migdały. Ja, od czasu, gdy z latarką pod kołdrą, w wieku dwunastu lat przeczytałam pewną powieść marzyłam, że kiedyś nadejdzie moment, gdy sama będę mogła wziąć do ręki plik zszytych razem kartek, dumnie nazywanych książką. I że na tytułowej stronie przeczytam swoje nazwisko.

Jak mówiłam, długo to pragnienie wydawało się nie do spełnienia. Tworzyłam krótkie opowiadania, pamiętniki. Do szuflady – tak, jak pewnie każdy, kto pragnie pisać. Ale zawsze brakowało mi samozaparcia, silnej motywacji i czasu. Aż wreszcie urodzenie dziecka okazało się tą właściwą chwilą. A może po prostu dojrzałam, żeby to zrobić? Wbrew moim najśmielszym oczekiwaniom znalazł się też, na tyle odważny wydawca, który nie bał się zaufać debiutantce. Dzięki niemu i oczywiście dzięki Inie mam więc swój pierwszy „niebieski migdał” i nie zamierzam na nim poprzestać. Moja bohaterka też w którymś momencie zaczyna rozumieć, że ma jeszcze prawo do marzeń. Ona spełniła moje, więc ja spełniam jej.

„Niebieskie migdały” to przezabawna opowieść, od której ciężko się było oderwać. Czy zamierza Pani napisać kontynuację? A może planuje Pani coś całkiem nowego?

Prawdopodobnie już w wakacje ukaże się kolejna moja książka. Tym razem zupełnie różna od opowieści o losach Iny, chociaż sądzę, że równie ciekawa. Natomiast, jeśli chodzi o dalsze perypetie bohaterów „Niebieskich migdałów”, to mam wrażenie, że już nie mam nad nimi władzy. Powołałam ich do życia i teraz muszę się im podporządkować, a oni mają jeszcze parę rzeczy do powiedzenia. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak usiąść i to wszytko spisać.

Dziękuję za rozmowę.

 

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak - urodziła się dość niedawno, a jednak w innej epoce - gdy nie było telefonów komórkowych, a ludzie mieli dla siebie mnóstwo czasu. Jest absolwentką marketingu oraz dziennikarstwa i być może odniosłaby spektakularny sukces w obu tych dziedzinach, gdyby nie nagłe przyjście na świat pewnego młodego i niezwykle absorbującego człowieka. Jak się niektórym wydaje, opieka nad dzieckiem to świetne wakacje, więc ów "urlop" postanowiła wykorzystać na spełnienie marzenia z dzieciństwa - pisanie, pisanie, pisanie... Ma więcej pomysłów niż silnej woli. Od siedemnastu lat próbuje zapuścić włosy. Wszystko zaczyna o pełnych godzinach. Z rozsądku mieszka w Warszawie, choć woli odludne miejsca. Kocha podróże i nie znosi się pakować. Jesienne wieczory najchętniej spędza w towarzystwie skandynawskiego kina, a letnie poranki - wsłuchując się w portowy śpiew want i salingów.

Redakcja poleca

REKLAMA