Mama niedoskonała - Lokomotywa

„Stoi na stacji lokomotywa, Ciężka, ogromna i pot z niej spływa - Tłusta oliwa. Stoi i sapie, dyszy i dmucha, żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:...
/ 12.10.2009 07:30
„Stoi na stacji lokomotywa,
Ciężka, ogromna i pot z niej spływa -
Tłusta oliwa.
Stoi i sapie, dyszy i dmucha,
żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:

Puff, jak gorąco!
Uff, jak gorąco!
Puff, jak gorąco!
Uff, jak gorąco!

Już ledwo sapie, już ledwo zipie,
A jeszcze palacz węgiel w nią sypie.
Wagony do niej podoczepiali
Wielkie i ciężkie, z żelaza, stali,

I pełno ludzi w każdym wagonie,
A w jednym krowy, a w drugim konie…”

Proszę bardzo, analiza wiersza, jest chętny? Jestem! Ja!
A więc (nie zaczynamy zdania, a tym bardziej analizy wiersza od zwrotu „A więc”!). Lokomotywa to ja, stacja to italiańska wioska w lipcu, tłusta oliwa rzec można  w dosłownym tego słowa znaczeniu jest tłustą oliwą dodawaną do wszędobylskich sałatek pomidorowych, albo w znaczeniu nie dosłownym symbolizuje  pot osiedlający się z lubością na człowieku po każdym bardziej energicznym ruchu na przykład nakarmieniu Massimiliańskiego, albo powieszeniu prania w słońcu (oho, to dopiero parówka).

Mama niedoskonała - Lokomotywa

No i właśnie ta Lokomotywa jęczy, wzdycha, sapie, zipie, stęka, że jej gorąco. Ale w duchu tak lamentuje, bo co będzie swym parnym stanem duszy i ciała niewinne dzieci obarczać.
Im też jest przecież gorąco. Piją hektolitry wody z miodem i cytryną (wynalazek babci Lilii ze szczególnym wspomożeniem w zasoby miodne cioteczki Haliny, która w miód wierzy ślepo i namiętnie). No, nie powiem, taka woda miodowo-cytrynowa nie jest zła. Miód od polskich pszczółek, pachnący polskimi łąkami, chabrem, makiem, koniczyną. Cytrynka natomiast włoska, ze słoneczniej Sycylii, której zima obcą jest.

Ale wróćmy do naszej analizy wiersza. Jak już zauważyłam Lokomotywie nie jest zimno, nie owiewa jej przyjemny wiaterek, a stopy nie marzną od chłodnej podłogi. Zimne kafelki pod stopami stały się letnie, człowiek miałby ochotę wyłożyć się na nich jak długi, coś na podobieństwo psów szukających ukojenia w upały, no ale się nie położy, bo musi być przecież w gotowości bojowej do wybawiania potomków ze wszelkiej maści zagrożeń, które na nich czyhają na każdym kroku, a nawet gdy nie czyhają to sami je sobie systematycznie, co minutę wymyślają. Ot, na przykład. Leo podstawił sobie drewniany stołeczek pod okienko, stanął na nim coby świat z wysokości obejrzeć i już, już chciał się wdrapać wyżej, gdy matka jednym wielkim milowym skokiem znalazła się przy nim oblewając „tłustą oliwą” zarówno z wrażenia jak i z lekkoatletycznego gestu i odwróciła go z obranego przezeń kierunku. „Nie, nie, synku, oknami to ty nie będziesz wychodził. Od tego są drzwi.

„Leo idzie dźwi” – uradował się Leo i z zamachem otworzył na oścież drzwi od pokoju o mały włos nie zmiażdżywszy paluszków młodszego brata, który bądź co bądź ma już wyćwiczony refleks i przytomnie odwrócił się w drugą stronę. Matka wykonała kolejny wyczyn rodem z lekkiej atletyki przytrzymując pędzące niczym wyścigówka Kubicy wrota. („Puff, jak gorąco!”). Pouczony Leo zajął się produkcją lodów z klocków LEGO, natomiast uwagę Maksia przykuł czerwony samochodzik minimalnej wielkości z kolekcji starszego brata. Popchnął go mocno, acz jeszcze niezbyt skoordynowanym ruchem (nie dziwota, gdy ma się nieco ponad rok precyzją człowiek nie grzeszy). Samochodzik pognał po podłodze. Uradowany Maksio wydał uradowane dźwięki i podążył w ślad za samochodzikiem raz jeszcze z zamachem go popychając… nie, nie, to nie było popchnięcie, to był podrzut z akrobacją, o wyjątkowej sile (może precyzji nie ma w ruchach ponadrocznego dziecka, ale siła i owszem!). Samochodzik upadając pozbył się tylnych kół. Maksiu bystrze koło zauważył i już, już miał spróbować jak smakuje (bądź co bądź nigdy nie można być pewnym czy koło od resorka smakuje kawałkiem plastiku, czy raczej wanilią) gdy matka wykonała kolejny wygibas odbierając Maksikowi kółko. Nie spodobało mu się to. No co się dziwić – komu by się spodobało, jakby mu znienacka jedzenie z ręki wytrącili? Wybuchnął gorzkim płaczem. Ech, trzeba odwrócić uwagę dziecięcia, przechytrzyć sprytnie, ale… czym? („Już ledwo sapie, już ledwo zipie, a jeszcze palacz węgiel w nią sypie.”).

„Dzieci, może ja wam wiersz przeczytam? O lokomotywie!” No i matka lokomotywą się stała. Dosłownie i w przenośni. Prychała, chuchała, pot z niej się lał, lico coraz bardziej czerwieniało, a ona czytała rytmiczną historię jej podobnego parowozu. A chłopaki mieli radochę. I to jaką! ;)

Anna Łyczko Borghi

Redakcja poleca

REKLAMA