Dubaj

Dokładnie za miesiąc minie rok, odkąd moja noga po raz pierwszy stanęła na Bliskim Wschodzie. Doskonale pamiętam drogę z lotniska do mieszkania. „Witamy w Dubaju”. Pamiętam każde wypowiedziane słowo, nieprzespaną noc, modlitwy dochodzące z meczetu, znajdującego się tuż obok mojego budynku.
/ 30.11.2008 11:47
Dokładnie za miesiąc minie rok, odkąd moja noga po raz pierwszy stanęła na Bliskim Wschodzie. Doskonale pamiętam drogę z lotniska do mieszkania. „Witamy w Dubaju”. Pamiętam każde wypowiedziane słowo, nieprzespaną noc, modlitwy dochodzące z meczetu, znajdującego się tuż obok mojego budynku.

Stałam wtedy na balkonie zahipnotyzowana magią wieczoru. Widok z 13-go piętra był niesamowity. Widziałam małe białe domki, typowe dla architektury arabskiej, a tuż obok ogromne wieżowce – osiągnięcia XXI wieku…

Na początku byłam zafascynowana Dubajem i jego ciągłym dążeniem do doskonałości pod każdym możliwym względem. Podwodne hotele, największe parki rozrywki, centra handlowe, sztuczne palmy, wyspy i centra narciarskie. Niespodziewanie zamieszkałam w mieście, o którym nawet nie śmiałam marzyć.
Nie ma tytulu
Jednak po jakimś czasie zaczęło mnie to męczyć. Te ciągłe upały, nowe, zupełnie mi obce obyczaje, zbyt duża mieszanka kulturowa i kilkadziesiąt języków, które słyszałam praktycznie na każdym kroku. Pojawiła się nostalgia. Tęsknota za Polską, rodziną i znajomymi. Częste loty i przenoszenie się z miejsca na miejsce doprowadziły również do tęsknoty za... SPOKOJEM. Nie mogłam znieść widoku wciąż przygotowanej walizki leżącej w kącie pokoju. Chciałam ją schować do szafy i nie patrzeć na nią przez kilka najbliższych miesięcy. Pragnęłam budzić się ze świadomością, że jestem w domu i nigdzie nie muszę się ruszać. Ale jak to Ryszard Kapuściński napisał: „Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.” Dlatego nie mogłam wrócić do Polski. Na samą myśl o powrocie pojawiało się uczucie niepokoju, bo przecież nie usiedzę na miejscu. Nie potrafię podać choćby jednego przykładu wykonywanej pracy, która sprawiałaby mi większą przyjemność niż to, co robię teraz.

Bardzo często ludzie pytają: Dlaczego właśnie ta linia lotnicza? Dlaczego Dubaj? Jak duże pieniądze zarabiasz, że aż tam Cię wywiało? I tutaj odpowiadam: nie chodzi o pieniądze. Oczywiście mają duże znaczenie, ale nie są i nie były najważniejsze. Nie marzyłam o byciu stewardessą. Zawsze miałam wrażenie, że się do tego po prostu nie nadaję. Marzyła mi się roczna podróż dookoła świata. Samolotem do Indii, potem przez Chiny do Tajlandii, Wietnamu. Japonia na stopa, Bali, Australia, Nowa Zelandia, Wyspy Wielkanocne. I wymarzona Ameryka Południowa: Chile, Argentyna, Brazylia, Peru, Wenezuela. Może Antyle Holenderskie. Potem Jamajka i Stany Zjednoczone. To było i jest moim marzeniem.

Bakcyla podróży wszczepili we mnie moi rodzice, z którymi często wybieraliśmy się na przeróżne wycieczki. Pierwsze, bardzo zamazane wspomnienie, które towarzyszy mi do dzisiaj to… kaktus, którego widziałam gdzieś na plażach Grecji. Miałam wtedy 2 lub 3 latka. Pamiętam też zupę grochową, którą jadłam ze łzami w oczach gdzieś w Rumunii. Ludzi, którzy po krowim łajnie chodzili bez butów. I węgierską rodzinę, od której za maskotkę mojej siostry dostaliśmy butelkę mleka. Następnie były częste wyprawy w góry albo nad morze. Czechy, Niemcy. Wycieczki szkolne, z których oprócz zabawy w duńskim Legolandzie, pogoni po paryskim Luwrze czy szybkiej sesji zdjęciowej pod Big Benem, nie pamiętam nic. I nie chodzi tutaj o wiek. O to, że byłam za młoda, aby cokolwiek zapamiętać. Pamiętam, jeśli ma to dla mnie jakąś wartość. Nie pamiętam nazwy hotelu, ale pamiętam imiona Arabów z którymi rozmawiałam podczas wycieczki do Egiptu. Pamiętam starego Kenijczyka, który siedział w recepcji w obskurnym hotelu, gdzieś na obrzeżach Londynu. Pamiętam skrzypiące w zawiasach drzwi. Brudne korytarze. Pamiętam mężczyznę, który klęcząc na kolanach, kredkami świecowymi rysował portret Jimi’ego Hendrix’a na chodnikach Dublina, tysiące rowerów przypiętych do amsterdamskich mostów, ulicę Czerwonych Latarni (no.. tego chyba nikt nie zapomina), czy nieruchomych żebraków na moście Karola, w mroźną styczniową noc. Potem była pierwsza w życiu dłuższa wyprawa. Autostopem do Rzymu. Wielkim natchnieniem była dla mnie wtedy podróż Kingi i Chopina („Prowadził nas los”). Pięcioletnia podróż autostopem dookoła świata. I, może to śmieszne, ale ... „Życie Jak Poemat”. Do tej pory są to najpiękniejsze wakacje mojego życia. Nie ma dla mnie cudowniejszego uczucia, niż budzić się rano i decydować o własnym losie. Otwierać mapę i typować własną drogę…
Nie ma tytulu
Więc jakim cudem trafiłam tutaj? Przypadkiem.
Było to w okresie, kiedy zaczynałam oszczędzać pieniądze na roczną podróż. Pracowałam jako kelnerka, oczywiście w Dublinie. W jeansach, adidasach…  przygotowana bardziej na dni otwarte niż rozmowę kwalifikacyjną, natknęłam się na prawie stuosobową grupę ludzi ubraną „jak najbardziej poważnie”. Spotkanie okazało się rozmową, którą, jak widać, udało mi się przejść.

"Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego czego nie zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś.”
Mark Twain

Zaryzykowałam więc. Podróżuję. I mimo tego, że na razie nie spełniam swojego życiowego marzenia w takim stopniu, w jakim bym chciała, to jestem w tych miejscach, widzę, czuję…  i w minimalnym stopniu udaje mi się poznać dane miejsce. A to też jest ważne. Dla mnie.
Każdy dzień traktuję jako swego rodzaju lekcję. Przygotowanie do tego, co ma być później. Bo będzie później. „W swoim postępowaniu człowiek nie ma wyboru. Nosi w sobie swój los, jakby to był kod genetyczny – musi iść tam i robić to, na co skazało go przeznaczenie.” Ryszard Kapuściński – „Podróże z Herodotem”.
Nawet 24 godziny w danym mieście pozwalają mi, choć na chwilę, zatopić się w danej atmosferze. Pójść na spacer z Kenijczykiem, który chętnie opowie o codziennym życiu, zapalić fajkę wodną z Tunezyjczykiem i posłuchać legendy o powstaniu Kartaginy, przejechać się tuk-tukiem po wąskich ulicach Bangkoku, czy chociażby wysłuchać opowieści starego włoskiego stewarda w uroczej restauracji w jednej z uliczek Rzymu. To dla mnie jest największą magią. Nieważna jest wieża Eiffla, Koloseum czy piramidy w Egipcie, do których prowadzą tylko masowe wycieczki. Oczywiście są to miejsca zaznaczone jako „konieczne do zobaczenia”, ale bardzo często spotykam się wtedy z własnym rozczarowaniem. Paryż nagle przestaje być romantycznym i artystycznym miastem, a staje się kolejną metropolią, a ja, mimo godzinnych przemów przewodnika, ledwie pamiętam nazwy danych zabytków, nie wspominając już o historii.

Dzięki wszystkim przeżyciom, niby tak płytkim, otwieram oczy... i naprawdę widzę. Widzę dążenie do doskonałości i pogoń za pieniądzem w Dubaju, lęk przed chorobami XXI wieku w Japonii, Chinach i Singapurze, walkę o byt w krajach afrykańskich, gdzie „człowiek, czołgając się, próbuje wygrzebać z błota kilka ziarenek zboża, żeby przeżyć do następnego dnia.” Ale widzę też ten optymizm i radość z życia. Widzę szczęście. Widzę i czuję to, o czym zawsze marzyłam.
Dlatego cieszę się, że zaryzykowałam i wylądowałam (nadal ląduję) w Dubaju. Zrozumiałam, że moje wcześniejsze przygotowanie do podróży, było…  niewielkie. Nie dałabym rady. Nie można wkroczyć do państwa i wymagać zrozumienia, kiedy my nie rozumiemy ich najprostszych potrzeb życiowych. Nie wiemy, że Arab za żadne skarby świata nie zje wieprzowiny, a dla Hindusa krowy są święte. Nie wiemy, że każdy muzułmanin powinien odbyć pielgrzymkę do świątyni (Jeddah w Arabii Saudyjskiej) przynajmniej raz w życiu. Że tę świątynie powinien okrążyć siedem razy. Że za każdym razem całuje Czarny Kamień – dany Adamowi przez Boga – największą świętość islamu. Nie wiemy, że niektóre afrykańskie kraje wolałyby być okupowane przez Francuzów niż Brytyjczyków. Nie znamy najprostszych zasad kierującymi życiem tych ludzi.
Nie ma tytulu
Teraz wiem, że każdy kraj posiada własną, bardzo odmienną kulturę. Kulturę, która wymaga zrozumienia i akceptacji. Ale, aby akceptować, trzeba ją najpierw poznać. Poznać historię, obyczaje, tradycje, wierzenia. Zrozumieć każdy dzień z życia mieszkańca. Znaleźć ICH sens życia. Czasami słyszę pytanie: „Ale co Ciebie ciągnie w świat?” Nie wiem. Ciekawość. Chęć głębokich przeżyć. Chęć poznania świata, wtopienia się w dane otoczenie. Uczucie wolności. I ciągłego przemieszczania… Nie wiem. Kieruję się sercem, a serce mnie ciągle pcha do przodu. Któregoś dnia przestanę latać... ale nawet dzisiaj, nie mając pojęcia, kiedy to nastąpi… wiem, co chciałabym robić później. A to wcale nie jest związane z siedzeniem na miejscu.

Czym więc dla mnie są podróże ?
Podróże są „jak tama. Jeśli pozwolisz, aby przez szczelinę sączyła się strużka wody, to w końcu rozsadza ona mury i nadchodzi taka chwila, w której nie zdołasz opanować żywiołu. A kiedy mury runą,” podróże „zawładną wszystkim. I niema wtedy sensu zastanawiać się, co jest możliwe, a co nie…” - Paulo Coelho.
Podróże są sensem mojego życia... i moim przekleństwem.

Tekst i zdjęcia: Joanna Składanek
www.cabin-crew.blog.onet.pl

Redakcja poleca

REKLAMA